Wydany przez Hachette "Ród M" to typowe marvelowskie "wielkie i ważne wydarzenie (po polsku event), po którym już nic nigdy nie będzie takiego samo". Dziś już samo takie stwierdzenie brzmi zabawnie, bo "mistrzowie" marketingu z Domu Pomysłów tak reklamowanymi eventami raczą nas już nawet nie raz do roku a raz na kilka miesięcy, przez co zmiany komiksowego status quo nie mogą być tak istotne zwłaszcza, że mają szansę się utrzymać tylko do kolejnego wielkiego eventu. A przede wszystkim ludzie mają ich (i eventów i zmian status quo) po prostu dosyć.
Jednak "Ród M", czyli w oryginale "House of M" jest matką wszystkich dzisiejszych eventów, z czasów gdy nie były jeszcze plagą. Brian M. Bendis przechwalał się, że zakończenie jego historii spowoduje, że internet pęknie na pół, co było dużą przesadą, ale jest faktem, że fani byli zaskoczeni (wliczając w to mnie) a skutki i reperkusje były odczuwalne w świecie Marvela jeszcze przez lata. W związku z powyższym w stosunku do "Rodu M" stwierdzenie, że nic już nie będzie takie samo, było uzasadnione.
Ale o co właściwie chodzi, zapytacie. Otóż, chodzi o Wandę Maximoff vel Scarlet Witch, córkę Erica Lensherra vel Magneto, siostrę Pietro Maximoffa vel Quicksilver. A konkretnie o jej odejście od zmysłów, o którym mogliśmy przeczytać w wydanym w naszym pięknym kraju przez Hachette "Upadku Avengers" (a wcześniej w wersji Mucha Comics jako "Avengers: Dissassembled"). Jeśli koniecznie chcecie dowiedzieć się z pierwszej ręki jak i dlaczego Wanda ześwirowała możecie przeczytać wyżej wymieniony komiks, jeśli wystarczy Wam wersja skrócona to znajdziecie ją we wstępie "Rodu M". Ja polecam wersję skróconą, bo "Upadek" to słaby komiks i strata czasu. Wiem, że ryzykuję tym stwierdzeniem, do tego nie popartym argumentami, ale ten post traktuje o innym komiksie, więc najwyżej w tym miejscu przestaną czytać osoby, które "Upadek" uważają za dzieło wyjątkowo udane. Trudno.
Jeśli nadal czytacie to jest szansa, że interesuje Was "Ród M" oraz to co go spowodowało. Specjalnie dla Was streszczenie streszczenia zamieszczonego we wstępie do "Rodu M".
Kiedy pan Brian Michael Bendis, po krótkim i niezbyt udanym runie Geoffa Johnsa oraz jeszcze krótszym acz (o dziwo!) nieco bardziej udanym runie Chucka Austena (tak to ten wspaniały człowiek, który wszystkim fanom Nightcrawlera podarował "Draco"), przejął w swe nieznoszące sprzeciwu ręce Avengersów, miał wizję przygód tego zespołu w zupełnie innym składzie niż występował on od kilku lat, więc napisał "Upadek Avengers", w którym Scarlet Witch wariuje i wybija lub posyła do szpitala połowę swoich towarzyszy (albo i lepiej). Na koniec pojawia się Magneto i zabiera swoją córkę w siną dal, a Kapitan Ameryka, Iron Man et consortes rozwiązują Avengers, tylko po to żeby miesiąc czy dwa później (czasu rzeczywistego nie komiksowego) powołać Nowych Avengers w bendisowskim składzie marzeń (patrz: "New Avengers: Ucieczka").
"Ród M" jest kontynuacją tych właśnie wydarzeń. Dodatkowo oprócz postaci z "Upadku" i "Ucieczki" pojawia się także najnowszy (jak na owe czasy) skład X-Men z serii "Astonishing X-Men" Jossa Wheedona i Johna Cassadaya. Oba zespoły superbohaterów spotykają się, żeby omówić sprawę Wandy Maximoff i zadecydować o jej losie. Kiedy nie udaje im się dojść do żadnych konstruktywnych wniosków, postanawiają doprowadzić do konfrontacji z samą zainteresowaną. Lecą więc na wyspę Genosha, gdzie profesor Charles Xavier (mentor i założyciel X-Men) i Magneto opiekują się Wandą i próbują ją bezskutecznie wyleczyć z szaleństwa. Do konfrontacji jednak nie dochodzi, bo gdy tylko bohaterowie docierają na miejsce spowija ich dziwna poświata (która wygląda jak wielka żółta wagina, ale mniejsza o to) i świat nagle staje się całkiem innym miejscem. Wolverine, Spider-Man, Luke Cage, Cyclops i reszta budzą się w rzeczywistości, w której mutanci nie są już prześladowaną mniejszością, ale rządzącą większością z Magneto na czele. I nikt nie pamięta prawdziwego świata.
Okazuje się, że Wanda zafundowała wszystkich bohaterom spełnienie marzeń (a przynajmniej się starała), ale niestety sielanka nie trwa wiecznie i prawdziwe wspomnienia wracają, choć nie wszystkim. Kto odzyska pamięć, a kto nie, komu nowy świat przypadnie do gustu, a kto okaże się zaplutym karłem reakcji i przede wszystkim jak się to wszystko skończy? - tego dowiecie się już z samego komiksu. A czy warto go kupić? Myślę, że tak. Zwłaszcza jeśli jest się fanem Marvela i wyżej wymienionych postaci i zespołów. Po pierwsze dlatego, że Bendis dobrze je "czuje" i fajnie prowadzi. Po drugie, bo cały ten komiks opiera się na smaczkach związanych ze ziszczonymi marzeniami poszczególnych herosów. Bo o ile może nie dziwić (zwłaszcza po lekturze "Spider-Man: Niebieski") fakt, że w zmienionej rzeczywistości żona Petera Parkera ma włosy koloru blond, to niektóre odkrycia prawdy o sobie zaskoczyły samych zainteresowanych.
To właśnie relacje pomiędzy postaciami oraz "zajrzenie w ich wnętrze" są najciekawszymi momentami tej historii. Nacisk nie jest wprawdzie położony na rozwój postaci, co biorąc pod uwagę charakter eventu/mini-serii nie dziwi. Natomiast wykrzywiona rzeczywistość pozwala spojrzeć na poszczególnych bohaterów z innej perspektywy. Jest to forma eksperymentu i zabawy, stanowiąca dobre wykorzystanie fabuły. Fabuły, która trzeba powiedzieć nie jest ani błyskotliwa, ani odkrywcza, ani pozbawiona luk logicznych. Spuszczam jednak nad tym ze zrozumieniem zasłonę milczenia, bo jest sprawnie poprowadzona i dostarcza przyjemności, o których powyżej.
Z punktu widzenia fana Granta Morrisona i jego wizji wesołych mutantów, cieszę się, że Bendis odniósł się przynajmniej do niektórych wątków rozwoju postaci z "New X-Men", a jego Cyclops jest liderem z krwi i kości.
Do zdecydowanie najlepszych moim zdaniem momentów tego komiksu, a zarazem najlepszych interpretacji postaci z kilkudziesięcioletnią historią, jest swoista spowiedź Magnusa, dokonana przed przyjacielem i wrogiem w jednej osobie - Charlesem Xavierem. Magneto u Bendisa jest przegranym demiurgiem, który dla swojej sprawy poświęcił wszystko i wszystko przegrał. A scena, w której wyrzuca to z siebie w otoczeniu ruin Genoshy - symbolu jego porażki - jest jedną z najmocniejszych w całym komiksie, choć nie dochodzi w niej do żadnej sceny przemocy.
I to właśnie takie sceny, smaczki i motywy są siłą tego świetnego moim zdaniem komiksu. A przemoc jest w nim tylko niezbędnym dodatkiem, stanowiącym element konieczny w marvelowskim "wielkim wydarzeniu". Dlatego nie będę się zagłębiał w logikę i sensowność końcowej bitwy "złych" z "dobrymi" ani w przesłanki, które kazały przywódcy "tych dobrych" do niej doprowadzić. Zamiast tego wolę cieszyć się moją ulubioną sceną tego komiksu, w której Logan przypomina sobie swoją przeszłość, a która po pierwszym przeczytaniu "House of M" przez długi czas zdobiła mój pulpit w Windowsie. I Was również namawiam, żebyście cieszyli się tym co w "Rodzie M" dobre, a przymykali oko na to co złe.
Na koniec należałoby napisać kilka słów o drugim z duetu twórców odpowiedzialnych za całokształt "Rodu M". Rysunki Coipela chwaliłem już przy okazji recenzji "Thora: Odrodzenie" i zdania od tamtej pory nie zmieniłem. Nadal uważam, że to jeden z lepszych rysowników realistycznych tworzących obecnie komiksy superbohaterskie. W recenzji Thora narzekałem na zbytnie podobieństwo niektórych postaci w
"House of M", utrudniające ich rozróżnienie, ale podczas lektury
wydania Hachette nie miałem tego problemu, więc przyjmijmy, że wcześniej
się czepiałem. Oprawie graficznej "Rodu M" nie brakuje dynamiki ani szczegółów, a nawet jeśli trafiają się słabsze kadry, nie rzutuje to na pozytywny odbiór całości.
Ocena: 8/10
Tytuł: Ród M
Tytuł oryginalny: House of M
Scenariusz: Brian M. Bendis
Rysunki: Olivier Coipel
Tusz: Tim Townsend, Rick Magyar, John Dell, Scott Hanna
Kolory: Frank D'Armata
Okładka: Esad Ribic
Tłumaczenie: Tomasz Sidorkiewicz
Oryginalne zeszyty: House of M #1-8
Liczba stron: 208
Wydawnictwo: Hachette
Cena: 39,99 zł
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz